Zurück Index Homepage

Janusz Weiss

Z cyklu: OPOWIESCI Z MOJEJ WSI

INDYK MACIEK

W naszej wsi mieszkaja nie tylko chlopi. Elzbieta i Michal

kupili przed laty malenki wiejski domek na letniak, ale jak sie

zaczal stan wojenny, to z pobliskiego miasta przeniesli sie na

wies, gdzie bylo spokojniej. I tak juz zostalo. Historia, która

chce opowiedziec, zdarzyla sie równo dziesiec lat temu.

Na imieniny Elzbiety jakis zartownis podarowal jej zywego

indyka. A trzeba wiedziec, ze okolica naszej wsi slynie z

hodowli ogromnych indyków, których waga przekracza nawet

dwadziescia kilogramów! I takiego to wlasnie dorodnego, choc

jeszcze mlodego indyka, dostala w prezencie Elzbieta.

Minelo przyjecie imieninowe, goscie odjechali do miasta, a

indyk zostal. Mimo, ze czasy stanu wojennego byly nielekkie, to

zarówno Michal, jak i Elzbieta wzdragali sie przed spogladaniem

na indyka, jak na obiekt kulinarny. Ptak byl zreszta nadzwyczaj

inteligentny, mily - i tak sie jakos stalo, ze oboje bardzo go

polubili. Dali mu na imie Maciek.

Maciek nie zachowywal sie, jak inne indyki. To znaczy -

przechadzal sie dumnie po podwórku, grzebal w piasku pazurami i

gulgotal, jak na indyka przystalo, ale takze - czego juz nie

robili jego pobratymcy - odprowadzal Elzbiete dwa kilometry przez

las do przystanku, a pózniej sam trafial do domu. W ogóle

wszedzie chodzil za Elzbieta i Michalem, jak pies. W domu - bo

wpuszczano go czasem do domu - to znowu, jak kot, ukladal sie na

czyichs kolanach i drzemal. Byl panem podwórka. Zaden wiejski

kundel nie próbowal z nim zadzierac. Elzbieta twierdzila nawet,

ze swietnie lowi myszy, ale nie ma to dowodów.

Tymczasem byc bylo coraz to trudniej. Oboje, z nastaniem

stanu wojennego, zrezygnowali z pracy w miejscowym dzienniku.

Elzbieta zatrudnila sie jako nocny stróz; z pieniedzmi bylo

bardzo krucho. Poza Mackiem w chalupie byly jeszcze trzy psy i

okolo dziesieciu kotów, z czego dwa na stale, a reszta

dochodzaca w porze posilków.

W Michale dojrzewala decyzja, ze trzeba bedzie Macka zjesc.

Wlasciwie przeczuwali to oboje, ale nikt pierwszy nie zaczynal

na ten temat rozmowy.

Pewnego razu Elzbieta, jak to miala w zwyczaju, wyjechala do

Sieradza odwiedzic matke. Michal zostal sam na gospodarstwie i

zdecydowal tym razem wcielic w czyn dawno powziete

postanowienie: - Trudno, trzeba sie pozbyc Macka!

Tlumaczyl sobie, ze trzymanie w domu indyka to smiesznosc i

fanaberia; ze intencji ofiarodawcy bylo, aby indyka zjesc; ze

wreszcie ledwo juz starcza pieniedzy dla nich samych, nie mówiac

juz o pokaznym zwierzyncu. Maciek tez jakby ostatnimi czasy

podupadl, zmarkotnial... Moze byl niezdrów? Michal nie byl

pewien, jak dlugo zyja indyki i szukajac dla swojego planu

usprawiedliwienia wymyslil, ze moze Maciek dochodzi juz kresu

swoich dni; moze cierpi z powodu prowadzenia tak nie indyczego

trybu zycia, jakie wiódl w ich chalupie - jednym slowem, ze

skrócenie mu marnego zywota bedzie w gruncie rzeczy z korzyscia

dla samego Macka. Naturalnie nie moglo byc mowy o krwawej

robocie, tego by Michal nie uczynil nawet nieznanemu ptakowi, a

co dopiero mówic o Macku!

Wiejski weterynarz byl zdziwiony, ale etyka zawodowa i

pieniadze, jakie ofiarowal Michal, zwyciezyly, i zdecydowal sie

Macka "uspic", czyli - mówiac wprost - usmiercic poprzez

przedawkowanie srodka usypiajacego, jak zdarzalo mu sie czynic z

nieuleczalnie chorymi psami. Wzial Macka na rece, aby ocenic

wage, odmierzyl wlasciwa ilosc specyfiku i zrobil indykowi

smiertelny zastrzyk, zapewniwszy przedtem wlasciciela, ze ptak

bedzie sie nadawal do spozycia. Michal zbyl te uwage milczeniem,

poniewaz caly wysilek wkladal w to, aby w obecnosci weterynarza

zachowywac sie godnie, to znaczy - nie rozplakac sie.

Po kilku minutach Mackowi zaczely sie kleic oczy. Michal

wyszedl na papierosa. Kiedy wrócil - glowa ptaka zwisala smetnie

z krawedzi stolu. Weterynarz przyjal zaplate i wreczyl Michalowi

indyka, byl bowiem przekonany, ze ptak nabyty zostal w celach

konsumpcyjnych, tylko z jakiegos powodu wlasciciel nie mógs sie

zdobyc na tradycyjne odciecie mu glowy siekiera.

Co bylo robic! Michal wpakowal Mackowe zwloki do torby i

przyniósl je o domu. Poczatkowo myslal o pochówku, ale rychlo

przywolal sie do porzadku. - Ptak, to tylko ptak - powtarzal

sobie. - A skoro jest juz martwy, to marnotrawstwem byloby

postapic z nim niezgodnie z jego przeznaczeniem. Trudno, trzeba

odrzucic inteligenckie sentymenty i zabrac sie za skubanie!

I tak tez zrobil. Zaczal prawidlowo, od tulowia, zostawiajac

na koniec skrzydla i ogon. I wlasnie, kiedy konczyl skubac

szyje, Maciek otworzyl jedno oko.

Michalowi zrobilo sie slabo i wypuscil ptaka z drzacych rak.

Indyk padl bezwladnie na podloge, ale zaraz pozbieral sie,

stanal jeszcze niepewnie na lapach, zabulgotal i chwiejnym

krokiem powedrowal do swojej miseczki, zeby napic sie wody.

Indyk ozyl! Czy pomylil sie weterynarz, dobierajac dawke, czy

uzyl niewlasciwego srodka - nie wiadomo. Dosc, ze Maciek tylko

pospal sobie kilka godzin i obudzil sie, kiedy srodek przestal

dzialac. Byl wiec zywy, ale goly, jak go Pan Bóg nie stworzyl,

tylko Michal oskubal!

Takim zobaczyla go Elzbieta, kiedy wrócila od matki, po czym

zalala sie lzami, ale nie tyle z powodu golizny Macka, ile z

radosci, ze ocalal cudem. Maciek zyl wiec dalej, tylko bez piór,

które nie odrastaly. Przebywal glównie w chalupie, a Elzbieta

wychodzila z nim na spacery, kiedy na dobre juz sie sciemnilo.

Wygladał bowiem - co tu duzo mówic - dziwacznie. Natura

wiedziala, co czyni, przyozdabiajac indyka piórami!

Tymczasem dni robily sie coraz krótsze; nadeszly pierwsze

przymrozki - szlo na zime. Zaczelismy sie zbierac do powrotu, do

Warszawy. Pewnego wieczora, dzien przed naszym wyjazdem,

zachodzi do nas Elzbieta i juz od drzwi wola: - Indyk ma gesia

skórke!

Okazalo sie, ze Maciek - pozbawiony naturalnej ochrony przed

zimnem - slabo znosi mrozy. Niechetnie wychodzi z domu, Latwo

sie przeziebia. I wtedy moja zona wpadla na genialny w swej

prostocie pomysl: - Trzeba Macka ubrac!

Jeszcze tej samej nocy Elzbieta zrobila dla Macka na drutach

z resztek wlóczki kubraczek z golfem, zapinany na grzbiecie na

dziewiec guziczków z masy perlowej.

Maciek prezentowal sie w welnianym kubraczku znakomicie!

Zaraz tez odzyskal humor i dobre samopoczucie. Chetnie wychodzil

na dwór, decydujac sie na coraz to dalsze wycieczki. Kiedy

Elzbieta zorientowala sie, ze odwiedza nawet odlegla o kilka

kilometrów ferme indycza, gdzie folguje swojej naturze,

przestraszyla sie, ze moze sie zgubil. Doszyla mu wiec z lewego

boku kieszonke, w która wlozyla karteczke z imieniem i adresem.

Maciek byl u naszych znajomych jeszcze dziesiec lat.

Naturalnie po pierwszym kubraczku nawet sladu nie pozostalo, bo

zdzieral je niemozliwie! Elzbieta robila mu wiec coraz to nowe,

w róznych kolorach, dopóki nie stwierdzila, ze najlepiej jest mu

w zielonym, w zólte paski.

Wreszcie którejs nocy, zeszlej zimy, odszedl na zawsze w

swoim pasiastym kubraczku. Odszedl z godnoscia, do konca

zachowujac pogode ducha i wielkodusznosc. Nigdy bowiem, przez te

wszystkie lata, nie dal odczuc Michalowi, ze zywi don

jakakolwiek uraze.

Pochowany zostal w ustronnym miejscu, gdzie - mam nadzieje -

jego szczatki, i szczatki ostatniego mackowego kubraczka,

spoczywaja dotad w spokoju...

Strona 15